Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Edward Skorek: Uwierzyliśmy, że z Leonem w Tokio wygramy igrzyska, a to było złudne [WYWIAD]

Jakub Guder
Jakub Guder
Edward Skorek urodził się w Tomaszowie Mazowieckim. Czterokrotny mistrz Polski z AZS-em AWF-em Warszawa i z Legią. Kapitan mistrzów świata (74’) i olimpijskich (76’).
Edward Skorek urodził się w Tomaszowie Mazowieckim. Czterokrotny mistrz Polski z AZS-em AWF-em Warszawa i z Legią. Kapitan mistrzów świata (74’) i olimpijskich (76’). Sylvia Dabrowa
Siatkóka. Rozmowa z Edwardem Skorkiem, kapitanem mistrzów olimpijskich z Montrealu (1976), honorowym przewodniczącym kapituły milickiej Alei Gwiazd i Przyjaciół Siatkówki.

Jak to się stało, że znalazł się Pan w kapitule milickiej Alei Gwiazd i Przyjaciół Siatkówki? Na Rynku w Miliczu odciskał Pan dłonie już kilkanaście lat temu. Znalazłem nawet tę tablicę.
EDWARD SKOREK: To było bardzo dawno temu. Nie wiedziałem nawet, że ta aleja w pewnym momencie przestała funkcjonować. Na jednym z spotkań pan Ryszard Czarnecki podszedł do mnie i zapytał, czy chciałbym być w kapitule. Zgodziłem się. Potem do mnie zadzwoniono i zaproszono na tę imprezę.

Wcześniej bywał Pan w Miliczu jako trener.
Gdy prowadziłem AZS Częstochowa mieszkaliśmy w tutejszym hotelu „Libero” i tu trenowaliśmy. Przygotowaliśmy się do sezonu. Dwa lub trzy lata z rzędu. Spotykała się tu także moja stara ekipa z igrzysk w Montrealu. W pewnym momencie zaproszono tu również zawodników Związku Radzieckiego, z którymi graliśmy w finale olimpijskim. Rozegraliśmy nawet jakiś towarzyski mecz.

Co Pan porabiał przez ostatnie lata? Nie ma Pana zbyt wiele w polskiej siatkówce.
Po przygodzie klubowej, prowadzaniu AZS-u Częstochowa, Radomia i Politechniki Warszawskiej, od 1981 roku pracuję na Uniwersytecie Warszawskim. Byłem w zarządzie PZPS i reprezentowałem naszą siatkówkę na arenie międzynarodowej, a także jako delegat techniczny międzynarodowej federacji. Po skończeniu pracy w Studium Wychowania Fizycznego UW, dostałem propozycję prowadzenia na uniwersytecie takiego otwartego programu dla ludzi spoza uczelni. Prowadzę trzy grupy o siatkówce. Codziennie mam też pewnego rodzaju nadzór nad studentami zarządzania. Chodzi o godziny, które mogą wykorzystać na sali na ich wydziale.

Naszą drużynę stać na medal, ale muszą wbić sobie w głowę, że igrzyska to nie jest impreza, którą wygrywa się łatwo.

W życiu akademickim nie brakuje Panu boiskowych emocji?
Przeszedłem to dosyć łatwo. Po powrocie z Włoch zaproszono mnie do pracy z Lechią Tomaszów Mazowiecki (Skorek urodził się w Tomaszowie - przyp. JG), gdzie się wychowałem. Spędziłem tam dwa sezonu w I lidze. Następnie dostałem propozycję właśnie ze Studium Wychowania Fizycznego. Przez 10 lat prowadziłem na Uniwersytecie Warszawskim zespół siatkarski, który grał w III lidze lub rozgrywkach akademickich. Później dostałem propozycję z Częstochowy. W 1993 roku wywalczyliśmy mistrzostwo Polski.

Polska siatkówka też się o Pana upomniała.
Prowadziłem przez dwa lata reprezentację, ale sam zrezygnowałem. Uznałem, że z uwagi na brak zaufania i różnego traktowania trenerów, nie mogą pracować w takich warunkach. Następnie na dwa lata trafiłem do Kuwejtu. Coś tam graliśmy, ale to nie są ludzie, którzy są przyzwyczajeni do pracy w sali treningowej.

Finansowo pewnie wyszedł Pan na tym dobrze.
Finansowo - tak. Natomiast podejście ludzi, którzy tam uprawiają sport, a jednak przestrzegają tamtejszych zasad… Gdy przychodziła odpowiednia godzina to przerywali mecz czy trening i szli na modlitwę. Nie ułatwiało to pracy i było sprzeczne z ideą sportu.

Patrzy Pan dziś na naszą reprezentację, która dwa razy zdobyła mistrzostwo świata i patrzy na reprezentację, w której Pan grał - czego Wy wtedy nie mieliście, a czego im dziś brakuje, żeby zdobyli upragnione, olimpijskie złoto?
Nam brakowało wszystkiego. Nie mieliśmy masażystów, środków odnowy biologicznej, suplementów i milionów innych kwestii, natomiast trenowaliśmy dwa razy więcej. Czasem nawet po dziewięć godzin dziennie. Oczywiście były inne warunki, inne reguły gry. Nie było na przykład specjalizacji pozycji. Każdy musiał umieć wystawiać, przyjąć, grać na środku, na prawym i lewym skrzydle. Wymagało to ogromnej wszechstronności i opanowania wszystkich arkanów sztuki siatkarskiej. Nie mieliśmy też pomocy w postaci siódmego zawodnika, czyli kibiców. Wszystkie medale zdobywaliśmy poza krajem.

Każdy sportowiec mówi, że medal olimpijski jest dla niego najważniejszy. Dla was też był? To faktyczni jest złote runo? Dlaczego?
Igrzyska olimpijskie są wyjątkową imprezą. Gromadzą wszystkich najlepszych sportowców na całym świecie w różnych dyscyplinach. To nie są mistrzostwa świata. Znalezienie się w takim gronie, zdobycie złotego medalu, jest dla każdego ukoronowaniem kariery. Każdy do tego dąży.

Jakie ma Pan wspomnienia z Montrealu, ale nie pytam o mecze. Bardziej o to, co działo się między spotkaniami, o całą otoczkę.
Wioska olimpijska tętni życiem. Jest mnóstwo wydarzeń, dziennikarzy. Żyjesz tam na co dzień, a jednocześnie jesteś atakowany mnóstwem informacji z całych igrzysk olimpijskich - ten przegrał, tamten złapał kontuzję… Spotykacie się na stołówce. To ogromne przeżycie. Pamiętam, jak do wioski przyjechał Władek Kozakiewicz i mówi: „Przegrałem igrzyska”. W próbnym skoku skręcił staw skokowy. Próbował jeszcze chyba trzy razy, ale wszystkie próby były nieudane. Cała sztuka bycia na igrzyskach, to normalne życie, ale jednak podporządkowane tym regułom, które do tej pory mieliśmy. Dlatego właśnie m.in. Jerzy Wagner zorganizował nam przygotowania, podczas których musieliśmy dojeżdżać na salę. Z wioski olimpijskiej też jechało się minimum pół godziny na trening. Przygotowanie mentalne człowieka do pewnych wyzwań jest bardzo istotne. Trzeba też selekcjonować - co jest potrzebne, a co zbędne.

A wieczory? Trener Wagner mocno was pilnował, czy miał do Was zaufanie?
Jurek mówił o złotym medalu, czym wywierał na nas dodatkowa presję. To nie pomagało. My o mistrzostwie olimpijskim nie myśleliśmy. Z drugiej strony mieliśmy świadomość tego, po co tam przylecieliśmy. W dniu przerwy organizatorzy zaproponowali nam wyjazd nad Niagarę, ale z niego zrezygnowaliśmy. Uznaliśmy, że zamiast oglądać spadającą wodę, lepiej zostać w wiosce i odpocząć. Skorzystała z tego miejscowa Polonia i zorganizowała nam wspólny piknik. Było jednak spokojnie. Czekały nas najważniejsze mecze. Nie było mowa o żadnych ekscesach.

Brakowało nam wszystkiego. Nie mieliśmy masażystów, środków odnowy biologicznej, suplementów...

Jedna rzecz, którą zapamiętał Pan z finału?
Następnego dnia, gdy wyszliśmy do miasta, ludzie zaczęli nas rozpoznawać na ulicach. Powiedziano nam też, że w trakcie meczu Kanadyjczycy ani razu nie przerwali go reklamami. To był ewenement.

Czy nasi wicemistrzowie świata udźwignę presję, którą wszyscy na nich nakładają i przywiozą medal z igrzysk w Paryżu?
Myślę, że ich na to stać, ale muszą wbić sobie w głowę, że igrzyska to nie jest impreza, którą się wygrywa łatwo. Przed Tokio już wieszano im medale na szyi. Nie jest tak, że wyjdą na boisko, a wszyscy przed nimi padną. Mieliśmy tego dowód w postaci medalu Argentyny. Turniej olimpijski jest bardzo specyficzny. Trzeba wytrzymać mentalnie. Turniej siatkówki trwa właściwie od otwarci do zamknięcia igrzysk. Wszystkie wydarzenia w tym czasie docierają do ciebie. Trzeba to przeżyć, skonsumować, a jednak normalnie żyć.

Dla Pana srebro ostatnich mistrzostw świata to sukces, a może jednak lekka porażka? Czy też po prostu droga do celu, jakim są igrzyska?
Kibice i zawodnicy powinni być zadowoleni z tego sukcesu, bo nie zapominajmy, że trochę sprzyjało nam szczęście. Gdyby nie kontuzja Brazylijczyka Lucarellego, to też nie wiemy, jakby się to zakończyło. Czy walczylibyśmy o złoto… Nie zagraliśmy najlepiej w finale, ale z drugiej strony Włosi byli rewelacyjni. Podobnie wypadli z Francją. To trudny przeciwnik, ma świetnych siatkarzy i wyrównany skład. Jeśli myślimy o mistrzostwie olimpijskim to musimy wznieść się na wyżyny i tego życzę chłopakom.

Wilfredo Leon popchnie nas do sukcesu w Paryżu? To siatkarz, który może wygrać mecz w pojedynkę?
Jednostka jest ważna, ale to gra zespołowa. Uwierzyliśmy, że z Leonem wygramy igrzyska w Tokio, a to było złudne.

Rozmawiał: Jakub Guder

Giganci Siatkówki w wydaniu kobiet

Milicka Aleja Gwiazd i Przyjaciół Siatkówki została reaktywowana 23 września, w przededniu XIII turnieju TAURON Giganci Siatkówki. Swoją tablicę odsłonił m.in. miliczanin Damian Wojtaszek, mistrz świata z 2018 roku. Męską edycję wygrał Jastrzębski Węgiel. W tym roku po raz pierwszy rozegrany zostanie także turniej kobiet (22-23.10), w którym wezmą udział: Chemik Police, Devlopres Rzeszów, SSC Palmberg Schwerin i SC Postdam. Gospodarzem obu rozgrywek jest Twardogóra. Bilety są dostępne na giganci.sportigio.com/tickets. Jednym z partnerów medialnych imprezy jest Gazeta Wrocławska (Polska Press) (JG).

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Edward Skorek: Uwierzyliśmy, że z Leonem w Tokio wygramy igrzyska, a to było złudne [WYWIAD] - Wrocław Nasze Miasto

Wróć na glogow.naszemiasto.pl Nasze Miasto